Krótka, wąska uliczka, łącząca Miodową i Brzozową. Wygląda zupełnie tak, jakby powstała przypadkiem – jak droga „na skróty” pomiędzy kamienicami, ale historia jej jest długa i sięga jeszcze czasów Średniowiecza. Obecnie jest to ulica kojarzona z synagogą Tempel, zespołem szkół mechanicznych, Instytutem Biologii. Podbrzezie na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat stało się takim miejscem na Kazimierzu, które ma szansę być jedną z jego wizytówek. Czy z niej skorzysta?
Jest zaułkiem pełnym dysonansów, pewnie jak i cały Kazimierz, ale ponieważ ma rozmiar raczej długiego podwórka niż ulicy, pewne zjawiska są tutaj bardziej widoczne. Ulica Podbrzezie; piękne, dziewiętnastowieczne kamienice, sąsiadują tutaj z surowymi budynkami, pochodzącymi z dwudziestolecia międzywojennego. Synagoga Tempel mieści się tuż obok pizzerii i „Szynku”, a przed nią, przy wlocie z Miodowej – znajduje się jedyny w promieniu kilkuset metrów skrawek zieleni, gdzie dobre dusze dokarmiają gołębie a psy załatwiają swoje potrzeby. Przy drugim końcu uliczki żydowscy turyści odczytują pamiątkowe tabliczki na murach dawnego liceum hebrajskiego, obserowowani przez opluwających chodniki uczniów jednej ze szkół mieszczących się tam obecnie.
Wszystkie budynki na Podbrzeziu pamiętają drugą wojnę światową, każdy ma do opowiedzenia swoją własną, niewesołą historię. Czas płynie dalej i zapisują się nowe karty, ale co chcielibyśmy na nich kiedyś przeczytać?
Początek ulicy Podbrzezie przy synagodze Tempel. Fot. Michał Prokopiuk
Skacząca kobieta
Wracam do domu. Jest ciepłe letnie popołudnie, wakacje, rok 2002 lub 2003. Szybkim krokiem idę w dół ulicy Bożego Ciała, zatrzymuję się na skrzyżowaniu z Miodową, tutaj znów korek. Biegnę między samochodami na drugą stronę ulicy, mijam pub Propaganda. Wchodzę w ulicę Podbrzezie, gdzie – dobrze to wiem – trzeba uważać na obcasy. Ulica częściowo asfaltowa, częściowo brukowana, nierówna i dziurawa. Na około dwustu metrach długości mieści się na Podbrzeziu synagoga Tempel oraz siedem budynków, trzy z nich to szkoły. Mijam kawiarnie o poetyckich nazwach: „Proces Parzenia Kafki”, „Ósmy dzień tygodnia”. Pod kamienicą nr 6 stoi mężczyzna, patrzy w górę. Powtarza:
– Zaraz będzie tu policja! Zwariowała kobieta – bardzo zdenerwowany, chodzi szybkim krokiem po ulicy.
– Skoczę, zobaczysz! – słychać wrzask z góry. Facet nerwowo zerka to na mnie, to na trzecie piętro. Moje spojrzenie podąża za jego wzrokiem. Kobieta opiera się na antenie telewizyjnej umieszczonej za oknem; jest zdesperowana i dziwnie spokojna. Antena chwieje się pod jej ciężarem, wychyliła się z okna już do pasa, usiłuje wystawić nogę na parapet – na szczęście okno jest wąskie i niskie, bo na poddaszu. Z okna wylatują jakieś szmaty. Ona pijana, on też niezbyt trzeźwy. Nie wydaje mi się, żeby obydwoje całą sytuację traktowali ze stuprocentową powagą, niemniej jednak wolę się oddalić. Mija mnie samochód policyjny bez sygnału, najwyraźniej skaczące kobiety nie budzą emocji w stróżach prawa. Znikam za rogiem.