W Galerii JAgamakota przy ulicy Józefa 11 jestem umówiona z Agatą Kotulą i Jackiem Kowalikiem, właścicielami. Właśnie otwierają, jest dziesiąta rano. Przy wejściu do galerii wita mnie miedziane bikini. To mój manifest feministyczny, żartuje Agata. To nasze pierwsze spotkanie, a rozmowa płynie tak lekko, jakbym znała ich już bardzo długo. Są otwarci na ludzi, najzwyczajniej normalni. I w ciekawy i ciepły sposób – wyjątkowi. Sympatyczni artyści, dobrzy sąsiedzi. Lokalni patrioci. Nie mam co do tego wątpliwości.
Rozpoczynając rozmowę, opowiadam o staruszce, którą spotkałam parę lat wcześniej na klatce schodowej tej kamienicy. Starsza pani, ubrana w błękitny szlafrok i czapkę, opowiedziała mi wtedy historię powstania kościoła Bożego Ciała, kamienicy a w końcu również, pokrótce, historię swojego życia. Od tamtej pory wiele razy zastanawiałam się, czy żyje?
– Żyje, żyje! – mówi energicznie Jacek, włączając piecyk. Na zewnątrz temperatura poniżej zera…
– Za chwilkę będzie tu cieplej – mówi Agata – Opowiadała o tym, jak została wywieziona do Niemiec i tam pracowała? To pani Maria. Ona nas co chwilę tutaj zatrzymuje i od lat opowiada te same historie. Bardzo sympatyczna pani, trzeba kiedyś spisać to, co ona mówi. Narzeka na brak towarzystwa, wychodzi z mieszkania, żeby mieć kontakt z ludźmi. Mieszka sama, rzadko spotyka się z rodziną.
To nasze pierwsze spotkanie, a rozmowa płynie tak lekko, jakbym znała ich już bardzo długo. Są otwarci na ludzi, najzwyczajniej normalni. I w jakiś ciekawy i ciepły sposób – wyjątkowi. Agata Kotula i Jacek Kowalik. Sympatyczni artyści, dobrzy sąsiedzi. Lokalni patrioci. Nie mam co do tego wątpliwości.
– JAgamakota – bo lubicie koty, „J” jak Jacek a „Aga” jak Agata? – pytam.
– No i na dodatek mamy kota – Jacek kręci ślimaka na skroni. Agata również jest zdania, że w nazwie chodziło o szaleństwo, które nieodłącznie im towarzyszy, w domu i pracy.
Totalne szaleństwo, bo to pasja i zupełne poświęcenie, zatracenie się wręcz… Galeria otrzymała nazwę, a pół roku później pojawił się kot przybłęda, który jest u nich do dzisiaj.
– Śmialiśmy się, że gdybyśmy dali nazwę „JAgamamilion” to ten milion by się zwizualizował! – mówi Agata
A tak, to mają kota. Galeria tak przesiąknęła do ich życia, że nie mają potrzeby robienia podziału na pracę/Galerię i życie prywatne. To tutaj jest ich azyl, rozrywka i prywatność. Przychodzą znajomi, miejsce żyje. Są koncerty. Dziwię się, no bo jak: w takim małym pomieszczeniu? Nikomu to nie przeszkadza, sprzęty idą pod ściany. Zaprzyjaźniony zespół, „Leśne Dziupła” lubi grać w „JAgamakocie”, odpowiada im akustyka. Przyjeżdżają teatrzyki ze spektaklami dla dzieci – na przykład „Teatr Za Jeden Uśmiech”
– Mniej więcej co pół roku coś takiego organizujemy – mówi Jacek – i zawsze jest tutaj pełno dzieci! Najczęściej przychodzą dzieciaki z okolicy.
Plakaty są, oczywiście ale tak naprawdę nie ma konieczności rozgłaszania informacji o wydarzeniach w Galerii, ludzie ich wyręczają, zapraszają jedni drugich i przychodzą. Po prostu.
Fot. Mieszko Stanisławski
Jak to się zaczęlo?
Galeria powstała w kwietniu 2009. Od początku mieściła się przy Józefa 11, niedługo później wprowadzili się do kamienicy obok. Z małą, niespełna trzyletnią Anielą. Kazimierz zawsze był bliską im dzielnicą, ale to zbieg różnych okoliczności zadecydował, że znaleźli się właśnie tutaj. Kiedy pojawiła się szansa wynajęcia lokalu na Józefa, podjęli decyzję w ciągu pięciu minut.
– Może nawet szybciej – podpowiada Jacek.
Przez chwilę rozmawiamy o ulicy Józefa, pochodzącej z XIV wieku i cieszącej się najlepszą renomą na Kazimierzu… Jeszcze dwa – trzy lata temu było tutaj lepiej, naprawdę była to ulica upstrzona galeriami, artystyczna. Dlaczego zamykają się te galerie?
– Tutaj się nie zarabia. Jeżeli ktoś otwiera galerię z myślą, że z niej się utrzyma, bo kolejka będzie się przed nią ustawiała, to jest w błędzie. To jest miejsce dla ludzi, którzy mają jakąś wielką pasję i dla niej to robią. Tak jak my tutaj siedzimy. To jest przede wszystkim pasja, a nie chęć zysku, bo z tego się nie da wyżyć. Ulica atrakcyjna, ale jeżeli chodzi o klientów to jest tak sobie, prawda, Jacek? – mówi Agata
– Dokładnie, to nie jest miejsce na zrobienie biznesu – potwierdza Jacek, wspominając z nostalgią liczne sklepiki i galerie rękodzieła, których kiedyś na Kazimierzu było mnóstwo, teraz już tylko garstka.
Zjawisko „uciekania” dotyczy nie tylko tej ulicy i nie tylko artystów. Nie ma introligatora, stolarza, nie ma punktu naprawy agd. Analizujemy powody: czy to jest kwestia czynszu? A może miejsca?
Wydaje się, że jedno i drugie. Turyści chodzą zazwyczaj utartymi szlakami, polecanymi przez znajomych albo przewodników: odwiedzają Rynek i okolice, na Kazimierz przychodzą na zapiekankę na Plac Nowy do Okrąglaka, ale tutaj już się nie zagłębiają. To jest też taka pora… Zimą tutaj jest po prostu pustka… Jacek mówi, że latem jest inaczej:
– Latem zamykamy, zresztą nie tylko my, sąsiedzi również, koło 22 – giej, 23 – ciej…
– Na początku po powstaniu galerii zamykałeś czasami nawet o trzeciej w nocy – przypomina Agata – ludzie zaglądali, kupowali czasem rzeczy nawet nieskończone, twierdząc, że wyjeżdżają rankiem i muszą to mieć natychmiast.
– Świątek piątek jesteśmy tutaj, bez urlopu – mówi Jacek – Teraz na początku roku mieliśmy jeden wolny dzień, w pozostałe byliśmy tutaj codziennie od 2009 roku
Trochę im współczuję, przypuszczając, że takie przywiązanie do miejsca i codziennie powtarzanych czynności może być męczące. Agata wyprowadza mnie z błędu – oni wcale nie narzekają. Uwielbiają swoją pracę to jest tak ogromna pasja! Na dodatek – rodzinna. Ich córeczka Aniela chodzi do zerówki. Kiedy otworzyli galerię miała dwa i pół roku, przyprowadzali ją tutaj i – Agata uśmiecha się – dała radę. Aniela jest wkręcona w proces twórczy. Próbuje różnych technik i uwielbia to!
– Czyli… też będzie artystką…? – pytam
– Mamy nadzieję, że znajdzie sobie coś bardziej dochodowego… – śmieją się
Chciałam jeszcze zapytać, czy można utrzymać się ze sztuki, ale po tym, co mi powiedzieli, już trochę wiem…
– Nasza galeria jest autorska, nie wystawiamy tutaj prac innych artystów, wyłącznie własne. Niekomercyjne. Nie mamy tutaj żydków z pieniążkiem, suwenirów poszukiwanych przez turystów. Kiedyś powiedziałam pewnej pani, że nie ma w galerii żydków, bo to nie nasza działka, pani posądziła mnie o antysemityzm!! – mówi Agata – a mnie chodziło tylko o to, że nie zajmujemy się tą tematyką! Oooo, ale miała niesmaczną minę!
Maluch jak malowany
Na samym początku, czyli w 2009 roku, była akcja malowania malucha (fiat 126 p, na stałe zaparkowany przed Galerią), w której brały udział dzieci. Malowali też obrazy na chodniku, z dziećmi z okolicy. Później te obrazy zawisły na ścianie przed wejściem do Galerii. Wisiały dwa, ale jeden musieli zdjąć, ponieważ poprzedni sąsiedzi sobie tego życzyli.
– Nie każdy rozumie naszą sztukę – śmieje się Agata
– Tak bywa – potwierdza Jacek
Zaskakują mnie, myślałam, że ulica Józefa to sklep w sklep, galeria w galerię, knajpa w knajpę, ludzie tolerancyjni i wyrozumiali. Zaprzyjaźnieni.
– Na ogół tak jest! – mówią – kiedy robimy święto ulicy Józefa, albo jakieś akcje przy innych okazjach, jest współpraca, nie ma zawiści.
Natomiast ich codzienność nie wygląda tak różowo, jak mógłby myśleć ktoś z zewnątrz. Jeżeli ktoś marzy o butiku z modnymi ciuchami na Józefa, bo uważa, że prestiż tej ulicy jest gwarancją zysku, może się rozczarować. Zakładanie biznesu tutaj, jakiegokolwiek, jest równoznaczne z nieustanną walką o przetrwanie. I ciężką pracą. Trzeba dbać o to miejsce, żeby ludzie o nim pamiętali. Ale trzeba też dbać o sąsiadów, bo z nimi łatwiej coś zorganizować. Dlatego pewnie Jacek mówi o ich „wrośnięciu” w okolicę. Kiedy wychodzą z Galerii, co chwilę mówią komuś „cześć” albo „dzień dobry”.
– Ktoś mógłby pomyśleć, że się rozpanoszyliśmy – mówi Agata – no trochę tak, bo wspólnie z sąsiadami aranżujemy tę ulicę po swojemu. Ale dzięki temu ulica w ciągu tych kilku lat zmieniła się.
Jacek ładnie określa tę zmianę: „dodaliśmy jej energii”.
Pytam o panią Wandę Kalbarczyk z pubu Wręga, mieszczącego się kilka budynków dalej, której nazwisko kojarzę ze Świętem Ulicy Józefa:
– Oczywiście, że się znamy! Przyjaźnimy się. Wanda zawsze bardzo angażuje się w organizację tego Święta.
– Ty robisz plakaty? – zwracam się do Agaty
– Razem robimy – w rozmowie o ich wspólnych dokonaniach Agata nigdy nie pomija Jacka. Jacek z kolei daje pierwszeństwo Agacie, na przykład kiedy pytam o ich ulubione dziedziny. Podoba mi się, że nawet w takich szczegółach są lojalni wobec siebie. Co w Galerii jest Jackowe, a co Agatkowe?
– To ty powiedz – prosi Jacek.
– Ja tam wszystko lubię – mówi Agata – Ale mój konik to jednak obrazy.
Uśmiecham się, bo akurat mój wzrok pada na konie na spadochronach. Koniki Agaty, w rzeczy samej!
– Mamy tu sztukę użytkową i dekoracyjną – kontynuuje – Razem robimy świece. Ja robię kolorowe, Jacek – rzeźby i ukwiały, takie formy bardziej niezidentyfikowane (Jacek się śmieje). Ja robię biżuterię w metaloplastyce i zegary.
Pokazują mi zegar z kalendarzem do końca świata. Tak właśnie go nazwali. Namalowane na prostokątnej deseczce kolorowe kamieniczki mają szyldy z nazwami dni tygodnia. W szyldach są dziurki. Jacek przestawia kota na kwadracik z napisem „czwartek”. Bo dzisiaj właśnie jest czwartek. Czarownica biega po dachach. Jest dwanaście domów, bo dwanaście miesięcy. Raz w miesiącu przeskakuje na kolejny dach. Teraz jest styczeń, więc jest na pierwszym. Na najwyższej kamienicy tuż pod dachem namalowano okrągły cyferblat, pośrodku którego poruszają się wskazówki. Chwalę ten kalendarz, bo cudowny jest sam w sobie, bajkowy w kolorach i zabawny.
Cudowności tutaj jest znacznie więcej. Agata opowiada o tym, co ją kręci poza obrazami: formy przestrzenne. Kompozycje wykonane z naturalnie ukształtowanych kawałków drzewa z gałęziami, pomalowane, wiszą u sufitu.
– Jacek – mówi Agata – pociachał jakąś tuję, czy modrzew? Nie pamiętam nawet.
Dokleili lejek, stare deski do krojenia i wyszła ryba, która następnie została pomalowana przez Agatę. W innym kawałku drzewa zobaczyli konika morskiego. Dolutowali mu tylko druciane skrzydełka. Śrubeczki, kółeczka dostają od handlarzy na Żydzie (Placu Nowym). Sprzedawcy je dla nich odkładają.
Agata w tym roku też sprzedawała czasem biżuterię na Placu Żydowskim. Przez internet nie sprzedają, kiedyś próbowali coś wystawić na Allegro, ale „to nie ta bajka” – mówi Jacek. Nikt nie poczuje klimatu galerii, nie pokocha obrazów, świec, rzeźb, oglądając je na monitorze komputera. Trzeba tutaj wejść, zobaczyć kolczyki z oczami, zachwycić się. Inaczej magia nie zadziała.
Kolczyki z mrugającymi oczami. Fot. Agata Kotula
Biżuteria Agaty. Fot. Mieszko Stanisławski
O, święta Eumenio!
Wiele rzeczy robią razem, pomysł ma Agata, ale potrzebuje pomocy technicznej. Od tego jest Jacek. Uzupełniają się, dzięki takiej współpracy ich rękodzieło ma ręce i nogi. Tak właśnie było z krzyżem.
– Jacek znalazł belkę, ja domalowałam twarz Pantokratora – mówi Agata. Twarz Chrystusa jest bardzo piękna. I smutna. Agata pisała kiedyś ikony. Wie, że najbardziej ortodoksyjni twórcy ikon przechodzą drogę oczyszczenia, zanim rozpoczną „pisanie”. Spowiedź, modlitwa; bez tego – wierzą – nie może powstać prawdziwe dzieło przedstawiające świętą postać. W prawosławiu to niezwykle istotne. Sam proces powstawania ikony jest święty. Agata nie jest wyznania prawosławnego, sztuka ikonopisania interesuje ją tylko na płaszczyźnie estetycznej. Fascynację ikonami wniosła do swojej twórczości bez wahania. Na przykład Święta Eumenia – wydłużona twarz, podkrążone oczy – jak w ikonach.
Ze Św. Eumenią związana jest ciekawa historia, bo nigdy nie było świętej o takim imieniu. Agata i Jacek mają natomiast pralkę Eumenię, która dostaje szału podczas wirowania, podskakuje i robi spacery po mieszkaniu, więc trzeba ją trzymać. Tak splotło się wirowanie tej pralki z malowaniem obrazu i jakimś ich domowym sporem. Agata chciała zrobić na przekór wszystkiemu, na złość. A potem, jak już opadły emocje okazało się, że obraz jest całkiem „spoko”. Długo patrzę na Św. Eumenię, zachwyca mnie – twarzą, tłem i pełnym tytułem, który brzmi: „Patronka Równowagi Wewnętrznej”.
– Ujdzie – mówi Agata.
Św. Eumenia. Fot. Agata Kotula
Według Agaty obraz jest skończony wtedy, kiedy ma tytuł.
– Nie mam obrazów bez tytułu – mówi – To kropka nad i. Często tytuł nadaje sens. „Energetyczne żaby” są tam – wskazuje miejsce na ścianie na wprost wejscia do Galerii – To znaczy, to jest pół obrazu. Namalowałam kiedyś większy, ale nie mogłam go „przetrawić” i chlasnęłam na pół. Często w tytułowaniu używam gry słów, albo słów zaczerpniętych z innego języka, jak „Soundgarden”, „Moonday”.
Obraz „Spadokoniarze” miał być zatytułowany „Konie na spadochronie”, żeby się rymowało. Aż Jacek palnął: „spadokoniarze” i tak zostało. Dzięki temu ma udział w powstaniu tego obrazu, podobnie jak wielu innych.
ZPAP, impuls i recycling
– Jesteście samoukami, czy kończyliście jakieś kierunki artystyczne? – pytam
Artystyczne – nie. Są samoukami. Agata skończyła historię sztuki.
– Ale jesteś w tej chwili członkiem ZPAP-u (Związek Polskich Artystów Plastyków) – zaznacza Jacek. I opowiadają, w jaki sposób zostaje się członkiem ZPAP-u.
Sześć osób w komisji, kandydat przychodzi z dorobkiem twórczym. Członkowie komisji zadają pytania. Czy jest to świadome malarstwo, skąd inspiracje. Konfrontacja z sześcioma profesorami była czymś w rodzaju katharsis dla Agaty, która nigdy nie żałowała, że nie studiowała na uczelni artystycznej. Gdyby ukończyła ASP, z miejsca otrzymałaby członkostwo ZPAP-u.
– Chyba lepiej, że nie ukończyłaś, mówi Jacek – zachowałaś świeżość
– I swój charakter – dopowiada Agata.
Studia kierunkowe artystyczne, jak każde inne, uczą myśleć w granicach pewnych kategorii. Niektórym twórcom trudno wyskoczyć poza te ramki i spróbować sił gdzieś indziej, nabierają nawyków, zamykają się. I koniec. Podczas godzinnej rozmowy jeden z profesorów zarzucił Agacie brak spójności stylu, ponieważ Agata nie zabrała cyklu, czyli 10 obrazów na ten sam temat – wzięła to, co miała:
– Nie mam tendencji do kontynuacji i powtarzania – nudzi mnie to. Codziennie przychodzi mi do głowy cała masa myśli, z których coś wyłapuję i realizuję. Nie mam czasu męczyć jednego tematu przez kilka lat. Zwariowałabym, za dużo tego w głowie siedzi. Musze to z siebie wyrzucać i brać następne tematy.
– Miałaś jeden głos przeciwko pięciu, nie ma się czym przejmować – mówi Jacek
– Ja się super czuję ze swoją sztuką, mnie to sprawia taką frajdę! Nie chciałabym być zmuszana do dostosowywania się do norm narzucanych przez Akademię, gustów i trendów, które sterują rynkiem sztuki – twierdzi Agata.
Jacek mówi, że sztuka to jest to „coś”, impuls. To tak, jak z tym krzyżem z twarzą Pantokratora. Każda symbolika, również ta, w której krzyżowi przypisuje się szczególny sens – jest Jackowi obca. Ale to był impuls! Belkę w kształcie krzyża znalazł zupełnie przypadkiem w czasie remontu, przygotowującego pomieszczenie na galerię. Z początku miała być przerobiona na stoliczek, ale popatrzył na nią: „Przecież ona chce być krzyżem, niczym innym!” – pomyślał. Przychodził do nich jeden pan, któremu krzyż bardzo się spodobał, chciał go kupić. Mówili, że nie jest na sprzedaż, że go lubią. Pan chciał zamówić inny krzyż. Taki sam, ale inny. Nic z tego, bez impulsu sztuki nie będzie. Jest impuls – jest akcja! Rzucają wszystko i robią to, co nakazał impuls.
– Dlatego w Galerii jest taki bałagan – mówi Agata, pokazując kawałki drewna, instrumentów, leżące w kącie.
Wykorzystują śrubki, elementy zegarków, oczy lalek, tworząc z nich cudeńka. Czy w takiej pracy jest jakiś zamysł, czy chodzi wyłącznie o zrobienie np. ptaszka z kół zębatych? Myślą przewodnią jest recycling. Pokazują mi starą gitarę, którą ktoś przytaszczył do Galerii ze stwierdzeniem: „zrobicie coś z tego”. I rzeczywiście; będzie z niej budka dla metalowych ptaszków. To jest ich wspólne dzieło. Oglądam ptaszki, powstały z metalowych siateczek, kółeczek, drucików. Kilka dni później dostaję maila. W załączniku – gitara: budka dla ptaków – kowalików. Elementy połączone, dzieło gotowe.
Budka z kowalikami. Fot. @bartsmiles
Budka z kowalikami. Fot. @bartsmiles
Smutny temat – na zakończenie, ku refleksji
Na koniec rozmowy pytam jeszcze o projekt firmy De Silva Haus, dotyczący wysiedlenia mieszkańców i najemców lokali użytkowych z kamienic przy ul. Józefa 9, 11 i Bożego Ciała 24. Agata i Jacek aktywnie uczestniczyli w proteście, zorganizowanym we wrześniu 2011 roku.
– Nic się nie zmieniło, czynsze zostały podwyższone, na razie nie mamy żadnych informacji w tej sprawie. Pod 9 mieszkamy, pod 11 mamy galerię. Od czasu do czasu docierają do nas plotki, że to już ostatnia zima, albo: ostatnie lato, że będą eksmisje – mówi Agata.
Chcieliby mieć jasność w tej sprawie, niestety na razie żyją w zawieszeniu. Nie wiedzą, czy Galeria w tym miejscu będzie istniała jeszcze rok. Dłużej? Może krócej? W podobnej niepewności żyją wszyscy inni mieszkańcy i najemcy tych kamienic.
Jacek i Agata w przypadku eksmisji, która – jak wszystko na to wskazuje – jest nieunikniona – stracą nie tylko miejsce pracy, ale także dom. Co wtedy? Nie wiedzą. Jacek wzdycha ciężko. Być może będą musieli ruszyć w świat, już o tym myśleli. Bo czasem mają wszystkiego powyżej uszu.