BEGIN TYPING YOUR SEARCH ABOVE AND PRESS RETURN TO SEARCH. PRESS ESC TO CANCEL

Tamtego Kazimierza już nie ma… Wspomina Marek Rosner.

hashphoto-marek_rosner_czwovretfcxoqztskc.jpg

Jaki był Kazimierz krótko po wojnie? Kto tutaj mieszkał i dlaczego po zmroku bywało niebezpiecznie? Jak można tęsknić za ruinami mrocznej dzielnicy opryszków, meneli i prostytutek? Czy powojenny Kazimierz mógł wychować tak zwanego porządnego człowieka? Dzisiaj pierwsza część wspomnień Pana Marka Rosnera

 

 

Urodziłem się w 1953 roku na Starowiślnej pod numerem 60. Atmosfera na Kazimierzu  w tamtym czasie była specyficzna, na co wpływ miały głównie warunki powojenne. Do mieszkań w dzielnicy zaczęto, jeszcze w czasie okupacji, przesiedlać biedniejszych Polaków. Ludzie, którzy już wcześniej mieli problemy, tutaj ulegali degeneracji. Powszechny był alkoholizm, rozboje, prostytucja – do lat sześćdziesiątych ulica Miodowa była przecież ulicą czerwonych latarni. Nie wiem, skąd na Kazimierzu wzięła się kobieta, na którą mówiono „Lala”. Kiedy ja byłem mały, ona była już starszą kobietą. Podobno za młodu trudniła się nierządem. Widywałem ją, grzebiącą w śmietnikach. Biegaliśmy za nią z chłopakami, wołaliśmy „Lala!”, co bardzo ją denerwowało. Pamiętam jej twarz, mimo wieku – szlachetną. Kiedyś musiała być bardzo piękna.
Z innych charakterystycznych osób dobrze pamiętam też człowieka, który zbierał złom. Chodził ubrany w łachmany, brudny, ale znał na pamięć całego „Pana Tadeusza”. Którąkolwiek księgę by mu się nie wymieniło – recytował bez zająknięcia. Mieszkał prawdopodobnie przy Halickiej. Tam w nasypie kolejowym, wzdłuż torów, były tunele, które ciągnęły się aż do mostu kolejowego nad Wisłą. Ja się tam bawiłem z kolegami, znajdowaliśmy tam amunicję, wcześniej pewnie i broń tam można było znaleźć. Właśnie w tych tunelach spali bezdomni. Halicka wtedy wyglądała zupełnie inaczej. Nasyp opadał dużo łagodniej, paliliśmy tam ogniska, piekliśmy ziemniaki. W zimie zjeżdżaliśmy tam na sankach.

hashphoto-aptekapodorlem_mhmk__mrhmpjevzrv.jpg

Przebudowa ulicy Szerokiej, fot. Daniel Zawadzki 1963, zdjęcie pobrano ze strony: Apteka Pod Orłem – MHMK

Każda ulica Kazimierza żyła innym rytmem. Na Placu Bawół często się siedziało w towarzystwie dawnych bandytów, którzy postarzeli się i bliżej im było na nieszpory, niż do jakichś wyskoków. Alkohol się piło o trzeciej nad ranem, a jak z piekarni na Wawrzyńca zapachniało świeżym chlebem, biegliśmy do okienka, które wychodziło na Plac Bawół i piekarz podawał nam świeże, pachnące bułeczki przez to okienko. Na Placu Żydowskim zawsze było ciekawie… Przekupki się kłóciły, biły się. Na miejscu, na życzenie klientów, zabijały kury i gęsi, tylko chowały się, żeby dzieci tego nie widziały. Na Józefa, po tej stronie ulicy, gdzie obecnie jest Pub Stajnia, cała kamienicę zajmowali Cyganie. Arystokracja cygańska, bardzo zamożni ludzie. Część z nich występowała w zespole Roma. Jako jedni z niewielu jeździli za granicę. Cyganki chodziły na zakupy z wózkiem na Plac Żydowski i robiły olbrzymie zakupy. Moja sąsiadka sprzedawała na Żydzie barszcz, który sama kisiła. I gołąbki, które od niej z kolegami kupowaliśmy i jedliśmy je od razu na Placu. Na Żydzie stała też taka olbrzymia beczka ze śledziami, które sprzedawano po złotówce. Każda przekupka miała swoich klientów. Znała historie ich życia, to była prawdziwa integracja….
Niewiele osób pamięta, że jeszcze długo po wojnie istniały dwa place żydowskie. Jeden z „rondlem” (tzw. Nowy) i drugi przed synagogą Izaaka, tzw targ rybny, na którym sprzedawano też owoce i warzywa. Była też cała masa sklepów i sklepików, również takich, w których można było kupić rzeczy odpustowe. Teraz Kazimierz jest skansenem. Wygląda tak, jak nigdy wcześniej nie wyglądał, nie ma sklepów, są za to dziesiątki knajp i hoteli. Nie czuję tam już atmosfery Kazimierza z czasów mojego dzieciństwa.
Dawniej tutaj ludzie się sobą interesowali, pomagali sobie. Zupełnie inne były schematy życia i obowiązywały inne kanony. Bardzo przestrzegano pewnych zasad, które można nazwać kodeksem honorowym. Nie można było np. zaczepić kogoś obcego, kiedy ten szedł z kobietą. Nieważne, czy dziewczyna była z Kazimierza, czy nie. Jej towarzysz był bezpieczny. W najciemniejszej ulicy, w tym epicentrum bandytyzmu, nikt go nie śmiał tknąć.
Chodziłem do podstawówki oczywiście na Kazimierzu; do 11-tki na Miodową. Moją kolejną szkołą była ówczesna szkoła nr 89 na Wąskiej. W tej szkole był w czasie okupacji przejściowy obóz pracy, wielu ludzi tutaj zamordowano, zamęczono. W piątej klasie moi koledzy na lekcji pili wódkę. Nauczyciele musieli przymykać oko na wiele wyczynów uczniowskich, to był taki teren. Mieszkało tutaj wielu ludzi porządnych, ale wiele też było rodzin patologicznych, zdegenerowanych. Do ubikacji nauczyciele bali się wejść.
Kiedy na Kazimierzu kręcono „Noce i dnie” na rogu placu Bawół i ulicy Józefa podpalono kamienicę, która i tak miała być wyburzona, w ostatniej chwili kaskaderzy odmówili wykonania skoków z drugiego piętra. Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania śmiałków. Jeden z moich kolegów zgodził się skoczyć za 50 złotych.

hashphoto-apteka_pod_orlem_mhm_qkpoqmtjppu.jpg

Ul. Józefa. Podczas kręcenia filmu „Noce i dnie” spalono kamienicę pierwszą z lewej oraz kamienicę przy Placu Bawół. Zdjęcie pobrano z profilu: Apteka Pod Orłem – MHMK

Innym razem kręcono film, którego akcja toczyła się podczas okupacji, statystował tam pewien starszy człowiek nazwiskiem K., alkoholik z Kazimierza, po odrobinie wódki zupełnie nieobliczalny. Podczas kręcenia filmu w pewnym momencie pan K. w mundurze gestapowca uciekł z planu na Starowiślną, zatrzymywał tramwaje, niewiele osób wiedziało, że na Kazimierzu film kręcą, więc zapanowało totalne zamieszanie.
W latach pięćdziesiątych nie wszystkie dzielnice Krakowa żyły ze sobą w przyjaźni. Kazimierz na przykład toczył wieczne wojny z Podgórzem. W ramach kodeksu honorowego chłopaki z Podgórza nie wchodzili na teren Kazimierza i odwrotnie. Spotykali się na moście Piłsudskiego i tam walczyli, na noże. Kiedyś była taka sytuacja, że milicja przyjechała z dwóch stron, nie mieli dokąd uciekać, kilkadziesiąt chłopa skakało wtedy z mostu do Wisły. Nawet ci, którzy w tej walce zostali ranni.
Kazimierz za to bardzo dobrze żył z Grzegórzkami. Tuż za mostem na Miodowej, tam, gdzie obecnie znajdują się korty tenisowe, był piękny ogródek jordanowski. Z piękną altaną, bieżnią, odkrytym basenem dla dzieci. Było tam też boisko piłkarskie, gdzie chodziliśmy grać w piłkę z Grzegórzkami. Kupowaliśmy wspólnie beczkę piwa i grało się o tę beczkę piwa.
Nigdy nie przypuszczałem, że zostanę muzykiem, jako dziecko chciałem być sportowcem. Zaczynałem od hokeja, moim trenerem był dziadek Agnieszki Radwańskiej. Nazywaliśmy go „Siwy”, bo był bardzo jasnym blondynem. Mój ojciec zmarł w 1971 roku. Miesiąc po jego śmierci miałem wypadek na lodzie, wstrząs mózgu, wylądowałem w szpitalu Żeromskiego. Mama  przestraszyła się i nie pozwoliła mi już grać w hokeja.
Wtedy zapisałem się do szkoły muzycznej, trochę późno, bo miałem już skończone 17  lat. Jako instrument wybrałem wiolonczelę. I kiedy po czterech latach miałem zdawać egzaminy do średniej szkoły muzycznej okazało się, że na moim poziomie są chłopcy, którzy mają 9-10 lat. Musiałem zmienić instrument. Trochę grałem na trąbce, potem – jako samouk – zacząłem grać na gitarze i na banjo.  Z początku grałem z orkiestrami podwórkowymi – przedwojennymi „hauzerakami”, ja miałem 21 lat – oni wszyscy – koło siedemdziesięciu. Graliśmy w centrum miasta, chodziliśmy też pod okna porodówki na Kopernika, gdzie szczęśliwe młode mamy rzucały nam pieniądze. Dziadkowie, z którymi grałem, wiedzieli, dokąd pójść, żeby dobrze zarobić. Z takim jednym banjolistą, Albinem Zielińskim, chodziłem w niedziele na Grottgera, gdzie w ciągu jednego dnia można było zarobić 400 zł, czyli prawie połowę kwoty, którą miesięcznie dostawałem jako rentę po ojcu. Jak widać – do jazzu doszedłem okrężną drogą…
Na przełomie lat 1978/79 roku zacząłem nowy rozdział życia. Najpierw był Beale Street Band w Piwnicy i trasy z kabaretem, a później sam Beale Street Band. W sylwestra 78/79 poznałem moją Panią Małżonkę w Piwnicy a w sierpniu już był ślub… Potem przerwa w muzyce od stanu wojennego 8 miesięcy, z przymusu pracy w Teatrze Bagatela. W czerwcu 1982 wróciłem do jazzu i rozpocząłem rejsy po Wiśle Statkiem komediantów i tak do 1989 roku. W roku 1990 miały miejsce pierwsze próby z Boba Jazz Band w Teatrze 38 przy Jaszczurach, gramy razem dnia dzisiejszego…
Mama zmarła w 1998 roku, po jej śmierci jeszcze przez rok mieszkałem w naszym mieszkaniu na Starowiślnej.

hashphoto-523629_1805687854106_yjnzhvlsoor.jpg

Marek Rosner, zdjęcie z prywatnego archiwum

hashphoto-314352_2587757374996_qkqfndfviea.jpg

Zdjęcie pobrano z profilu  Boba Jazz Band

hashphoto-bjb_toemtizsvnqpvwzsfizedvoculnd.jpg

  Zdjęcie pobrano z profilu  Boba Jazz Band

 

Polecamy Państwu tekst pana Marka Rosnera o jego ojcu, słynnym krakowskim fotografie: „Wspomnienie o Józefie Rosnerze

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]

Skomentuj